|
Dorcas zadomowiła się u nas bardzo szybko. Jej elementarne
wykształcenie - podstawowy kurs gospodarstwa domowego i opieki nad dzieckiem -
okazało się bez zarzutu, toteż pod koniec pierwszego miesiąca niewiele zostało
takich prac w domu, z którymi sobie nie radziła, od nakrywania do stołu po
przebieranie dzieci. Z początku miała odrażający zwyczaj chwytania rzeczy
nogami, co zdawało się dla niej tak naturalne jak posługiwanie się rękami, i
sporo czasu minęło, nim zdołaliśmy ją od tego odzwyczaić. Wreszcie jeden z
babcinych niedopałków papierosa okazał się skuteczny.
Była sympatyczna, sumienna i bez humorów. Jasne, że nie
grzeszyła błyskotliwością i trzeba było nie lada cierpliwości, by wytłumaczyć
jej dokładnie, na czym polegają jej obowiązki. Po kilku tygodniach udało mi się
poznać jej ograniczenia i pogodzić z nimi; zrazu trudno było wciąż pamiętać, że
nie mamy do czynienia z człowiekiem i nie można wdawać się z nią w typowe
babskie pogawędki. A jeśli już, to nie na wiele tematów; owszem, interesowała
się ciuchami i uwielbiała kolory. Gdybym pozwoliła jej ubierać się wedle jej
własnego gustu, wyglądałaby, jakby się urwała z choinki.
Z ulgą spostrzegłam, że dzieci za nią przepadają. Dobrze wiem,
co ludzie mówią o Johnnym i Sue; trzeba przyznać, że opinie te nie są całkowicie
bezpodstawne. Naprawdę ciężko jest wychowywać dzieci, gdy większość czasu ojca
nie ma w domu, a na domiar złego Babunia rozpieszcza je przy każdej okazji. To
samo zresztą Eric, kiedy tylko jego statek wyląduje na Ziemi, a potem ja muszę
użerać się z rozkapryszonymi pieszczochami. Za żadne skarby nie wychodźcie za
mąż za kosmonautów; zarobki owszem, całkiem niezłe, ale blask szybko przygasa.
Gdy Eric wreszcie wrócił z kursu na Wenus z trzema tygodniami
zaległego urlopu, nasza nowa gosposia zdążyła zżyć się z nami jak członek
rodziny. Erica wcale nie zaskoczył nasz nowy domownik. Trudno mu się dziwić, w
końcu widywał znacznie bardziej niesamowite stwory na odwiedzanych planetach.
Narzekał, rzecz jasna, na cenę, ale przekonałam go, że teraz, kiedy Dorcas
wyręczała mnie w tylu obowiązkach domowych, będziemy mogli wreszcie poświęcić
więcej czasu dla siebie i wychodzić częściej do znajomych, co przedtem nie
wchodziło w rachubę. Cieszyłam się, że nadrobię towarzyskie zaległości, skoro
Dorcas można spokojnie zostawić z dzieciakami.
Bo życie towarzyskie kwitło w Port Goddard, mimo że tkwiliśmy
pośrodku Pacyfiku. (Od tego, co przytrafiło się Miami, wszystkie wyrzutnie
położone były oczywiście z dala od wszelkiej cywilizacji.) Naszą wysepkę tłumnie
odwiedzały ważne osobistości i podróżnicy ze wszystkich zakątków Ziemi, nie
wspominając jeszcze odleglejszych miejsc.
Każda społeczność ma swą wyrocznię w dziedzinie mody i kultury,
swą grande dame, znienawidzoną i jednocześnie małpowaną przez wszystkie mniej
udaczne rywalki. W Port Goddard rolę tę spełniała Christine Swanson; jej mąż był
Komandorem Służb Kosmicznych, o czym nie omieszkała nam przypominać przy każdej
sposobności. Ilekroć wylądował byle liniowiec, zapraszała wszystkich oficerów z
Bazy na przyjęcie do swej stylizowanej na dziewiętnasty wiek posiadłości.
Wypadało przyjąć zaproszenie (chyba że się miało bardzo dobrą wymówkę), choć
oznaczało to oglądanie obrazów pędzla Christine. Uważała się za artystkę i
wszystkie ściany obwiesiła wielobarwnymi bohomazami. Wymyślanie taktownych uwag
na ich temat stanowiło jedną z najbardziej ryzykownych atrakcji przyjęć u
Christine; drugą była jej metrowej długości cygarniczka.
Od wyjazdu Erica powstała nowa seria dzieł; Christine weszła w
okres "kwadratowy". - Rozumiecie, moi kochani wyjaśniała nam - staroświeckie
prostokątne obrazy to okropny przeżytek, który w Erze Kosmicznej stracił rację
bytu. Tam przecież nic nie znaczą takie pojęcia, jak góra i dół, poziom i pion,
a wobec tego żaden na wskroś nowoczesny obraz nie powinien mieć jednego boku
dłuższego niż drugi. Ideałem będzie taki obraz, który wygląda dokładnie tak
samo, bez względu na to, jak się go powiesi - właśnie nad tym pracuję.
- Bardzo logiczne podejście - rzekł taktownie Eric. (Wszak
Komandor był jego szefem.) Lecz gdy tylko nasza gospodyni oddaliła się na
bezpieczną odległość, dodał: - Wszystko mi jedno, czy obrazy Christine wiszą do
góry nogami, czy nie, ale jestem pewien, że wiszą odwrotną stroną do ściany.
Przyznałam mu rację; przed zamążpójściem studiowałam parę lat
sztukę i sądziłam, że trochę się znam na malarstwie. Z takim tupetem, jak
Christine, mogłabym śmiało pokazać światu swoje własne płótna, które pokrywały
się kurzem w garażu.
- Wiesz co, Eric? - zagadnęłam nieco zgryźliwie. - Mogę nauczyć
lepiej malować Dorcas.
Zaśmiał się i odpowiedział: - Trzeba rzeczywiście spróbować,
jeśli Christine nie da się inaczej poskromić. Przypomniałam sobie o tym pomyśle
dopiero miesiąc później, gdy Eric znów poleciał w kosmos.
Zasadnicza przyczyna konfliktu nie jest istotna; poróżniłyśmy
się w sprawie pewnej akcji społecznej, przedstawiając całkowicie przeciwstawne
wnioski. Christine zwyciężyła, jak zwykle, a ja wróciłam z zebrania ziejąc
ogniem i siarką. Ledwie weszłam do domu, ujrzałam Dorcas, która wpatrywała się w
kolorowe zdjęcia w magazynie ilustrowanym - i przypomniały mi się słowa Erica.
Położyłam torebkę, zdjęłam płaszcz i powiedziałam stanowczo: -
Dorcas, idziemy do garażu.
Spod stosów porzuconych zabawek, starych ozdób choinkowych,
sprzętu do nurkowania, pustych pudeł i połamanych narzędzi (Ericowi nigdy nie
starczało czasu na posprzątanie garażu przed kolejnymi lotami w kosmos) udało mi
się wreszcie wygrzebać moje farby i sztalugi. W rupieciach walało się też kilka
nie dokończonych płócien, które na początek w zupełności wystarczały. Umieściłam
na sztalugach pejzaż, który na razie nie wychodził poza jedno cherlawe drzewko,
i rzekłam: - A teraz, Dorcas, nauczę cię malować.
Mój plan był prosty i nie całkiem uczciwy. Wprawdzie małpy, jak
wiadomo, już wcześniej bazgrały po płótnie, jednak żadnej nie udało się stworzyć
autentycznego, przemyślanego dzieła sztuki. Nie miałam złudzeń, że Dorcas będzie
tu wyjątkiem, ale nikt przecież nie musiał się dowiedzieć, że prowadziłam jej
rękę. Autorstwo zostanie przypisane wyłącznie jej.
Nie zamierzałam wszakże nikogo okłamywać. Chociaż postanowiłam
sama zrobić szkic, wymieszać farby i dokonać prawie całej reszty dzieła,
chciałam jednak wykrzesać z Dorcas tyle, na ile ją będzie stać. Liczyłam na to,
że zdoła w odpowiednich miejscach nanieść obszerne plamy koloru i przy okazji
wykształci swój własny styl pracy pędzlem. Miałam nadzieję, że w najlepszym
razie uda jej się samodzielnie wykonać ćwierć całego obrazu. Mogłabym wówczas
twierdzić ze względnie czystym sumieniem, że całość jest jej oryginalnym dziełem
czyż bowiem Michał Anioł lub Leonardo nie podpisywali się pod obrazami, które
niemal w całości namalowali ich pomocnicy? Ja też będę "pomocnikiem" Dorcas.
Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam. Choć Dorcas szybko
zrozumiała, o co mniej więcej chodzi, i pojęła w lot, jak posługiwać się pędzlem
i paletą, wyniki były zrazu żałosne. Nie mogła się zdecydować, którą ręką
malować, i przekładała bez końca pędzel z jednej do drugiej. Skończyło się na
tym, że sama namalowałam bez mała cały obraz, gdy spod jej pędzla wyszło ledwie
kilka marnych placków.
Zresztą nie miałam prawa się spodziewać, że po dwóch lekcjach
stanie się mistrzem, i nie o to wszak chodziło. Jeśli nawet Dorcas miałaby
okazać się artystycznym beztalenciem, trzeba będzie tylko trochę bardziej
naciągnąć prawdę, utrzymując, że to ona jest wyłącznym autorem dzieła.
Nie spieszyłam się; w tego rodzaju przedsięwzięciach
niecierpliwość jest złym doradcą. Po niespełna dwóch miesiącach ze Szkoły Dorcas
wyszedł tuzin obrazów, a każdy z nich przedstawiał sceny, które nasz
Szympansuper znał z własnego doświadczenia w Port Goddard: widok na lagunę, nasz
dom, impresje z nocnego startu rakiety (porażający blask i eksplozja światła),
połów ryb, palmowy zagajnik - oczywiste banały, ale inne tematy zaraz
wzbudziłyby podejrzenia. Mam wrażenie, że zanim Dorcas z nami zamieszkała, nie
widziała wiele świata poza laboratorium, gdzie ją wychowano i tresowano.
Najlepsze obrazy (a było kilka naprawdę udanych - sama przecież
wiem najlepiej) powiesiłam w domu, w takich miejscach, żeby rzucały się w oczy
moim przyjaciołom. Wszystko szło jak z płatka; po wyrazach niekłamanego podziwu
następowały okrzyki zdumienia: "Coś podobnego!", gdy ze skromnością zrzekałam
się przypisywanych mi zasług. Z wyrażanym raz po raz powątpiewaniem rozprawiałam
się skutecznie, pozwalając wybranym gościom oglądać Dorcas przy pracy . Na
widzów dobierałam sobie artystycznych ignorantów, a pokazowym obrazem była
abstrakcja w czerwieni, złocie i czerni, której nikt nie ośmielił się
krytykować. Do tego czasu Dorcas już zdążyła świetnie wczuć się w swoją rolę,
jak aktor filmowy, który udaje, że gra na instrumencie muzycznym.
By nadać sprawie większy rozgłos, podarowałam kilka najlepszych
obrazów gościom, udając, że widzę w nich tylko zabawną ciekawostkę -
równocześnie jednak zdradzając nader dyskretne objawy zazdrości. - Wzięłam
Dorcas - mawiałam z irytacją - po to, żeby pracowała dla mnie, a nie dla Muzeum
Sztuki Nowoczesnej. Nade wszystko miałam się na baczności, żeby przypadkiem nie
porównywać jej dzieł z obrazami Christine; w tym wypadku można było zdać się na
naszych wspólnych przyjaciół.
Kiedy Christine odwiedziła mnie pod pretekstem przedyskutowania
naszego sporu "jak dwie rozsądne osoby", wiedziałam, że ziemia pali jej się pod
stopami. Toteż ustąpiłam jej wytwornie, gdy popijałyśmy herbatkę w salonie, pod
jednym z najwspanialszych płócien Dorcas. (Wschód księżyca w pełni nad laguną -
bardzo chłodny, melancholijny i tajemniczy. Byłam z niego naprawdę dumna.) Nie
padło bodaj słowo ani o obrazie, ani o Dorcas; ale z oczu Christine wyczytałam
wszystko, co chciałam wiedzieć. Planowana przez nią na następny tydzień wystawa
została po cichu odwołana.
Hazardziści mawiają, że trzeba się wycofać z gry, póki się ma
przewagę. Gdybym się dobrze zastanowiła, wiedziałabym w porę, że Christine nie
da za wygraną i wcześniej czy później przejdzie do kontrataku.
Czas wybrała sobie bez pudła: poczekała, aż dzieci będą w
szkole, Babcia pójdzie w gości, a ja pojadę na zakupy na drugi koniec wyspy.
Przypuszczam, że najpierw zadzwoniła, żeby upewnić się, czy nikogo nie ma w
domu, to znaczy nikogo ludzkiego gatunku. Nie pozwoliliśmy Dorcas odbierać
telefonów; choć na początku robiła to chętnie, nie mieliśmy powodu do radości.
Przez telefon Szympansuper sprawia wrażenie pijaczyny, co może być przyczyną
różnorakich nieporozumień.
Domyślam się całego przebiegu wydarzeń: Christine zapewne
podjechała pod nasz dom, wyraziła ogromne zaskoczenie moją nieobecnością i
wprosiła się do mieszkania. Bez ceregieli próbowała wydusić coś z Dorcas, ale na
szczęście przygotowałam mą antropoidalną artystkę na tę okoliczność. "Dorcas
namalować" - wbijałam jej wielokroć do głowy po każdej naszej twórczej sesji.
"Nie Pańcia namalować, tylko Dorcas namalować." Aż wreszcie sama w to na pewno
uwierzyła.
Jeśli nawet moja tresura i skromny zasób pięćdziesięciu słów
zbiły Christine z tropu, to szybko się pozbierała. Była damą zdolną do
błyskawicznego działania, a Dorcas to potulne i usłużne stworzenie. Christine,
zdecydowana ujawnić zmowę i fałszerstwo, musiała poczuć się uradowana, gdy
Dorcas w dobrej wierze zaprowadziła ją do pracowni w garażu; musiała tam też
doznać lekkiego szoku.
Wróciłam do domu około pół godziny później i od razu wiedziałam,
że coś się święci, widząc zaparkowane przy krawężniku auto Christine. Łudziłam
się, że jeszcze nie jest za późno, ale gdy tylko weszłam do podejrzanie cichego
domu, miałam pewność, że nie zdążyłam. Coś się stało; przecież Christine nie
zamykałaby się buzia, nawet gdyby jej jedynym słuchaczem była małpa. Najkrótsza
choćby chwila ciszy była dla niej nie mniejszym wyzwaniem niż zamalowane płótno;
musiała wypełnić ją dźwiękiem własnego głosu.
Dom tonął w ciszy; żadnego znaku życia. Z rosnącym niepokojem
przeszłam na palcach przez salon, jadalnię i kuchnię do tylnego wyjścia. Drzwi
garażu były uchylone i ostrożnie zajrzałam do środka.
Prawda objawiła mi się z całą ostrością. Uwolniona wreszcie spod
mojego wpływu, Dorcas wypracowała w końcu swój własny styl. Malowała szybkimi,
pewnymi pociągnięciami pędzla, ale zupełnie inaczej, niż starałam się ją
nauczyć. A co do tematu...
Poczułam się głęboko urażona, gdy ujrzałam karykaturę, która
sprawiała Christine tyle radości. Tak mi się Dorcas odwdzięczała po tym, co dla
niej zrobiłam. Wiem oczywiście, że nie można posądzać jej o złośliwe zamiary i
że wówczas była to po prostu spontaniczna ekspresja! Psychologowie i krytycy,
którzy napisali te bzdurne noty do katalogu jej wystawy w Guggenheim, twierdzą,
że jej portrety rzucają nowe światło na stosunki pomiędzy człowiekiem a
zwierzęciem i pozwalają nam po raz pierwszy spojrzeć z zewnątrz na ludzki
gatunek. Ale ja nie dostrzegałam tych subtelności, gdy kazałam Dorcas wracać
natychmiast do kuchni.
Nie tylko bowiem temat obrazu wyprowadził mnie z równowagi:
doprawdy ciężko mi było pogodzić się z myślą, że zmarnowałam tyle czasu na
kształcenie u niej techniki - i dobrych manier. Nic nie robiła sobie z moich
długotrwałych nauk, siedząc nieruchomo przed sztalugami z założonymi rękoma.
Już wówczas, u progu kariery Dorcas jako awangardowej artystki,
z bólem serca spostrzegłam, że ma ona więcej talentu w jednej zwinnej nodze niż
ja w obu rękach.
przekład : Zbigniew Kański
powrót |
|